A teraz gniew wściekłego widza opiewaj, bogini. Bo przecież miało być tak ślicznie. Największy europejski epos wszechczasów, do tego z gotowym sequelem (zatytułowanym Odyseja), przenosi na ekran facet, który nakręcił Das Boot. Achillesa gra Brad Pitt, a Odyseusza Sean Bean. Władca Pierścieni ustanowił nowe standardy kręcenia scen bitewnych, więc to dopiero będzie widowisko! A poza tym przecież Homera nie da się sknocić, no i wspaniali spece od Wiedźmina nie zostali przy tej megaprodukcji zatrudnieni.
Kiedy pojawiły się pierwsze zwiastuny, szczególnie zaś scena z okrętami (wszak Helena miała twarz, która tysiąc okrętów wyprawiła w morze), zaczęłam z niecierpliwością przebierać nogami. Ostatni raz czekałam z takim napięciem na Atak klonów. No i się doczekałam...
Ja rozumiem, że epos Homera jest długi i napisany heksametrem, co przeciętnemu Amerykaninowi może sprawiać niejaką trudność. Ja wiem, że zaludniają go dość ambiwalentne moralnie postacie, zwane bogami, mieszające się w życie śmiertelnych, co może sprawiać trudność znacznie większą i doprowadzić u większości Amerykanów do zwarcia między zwojem odpowiedzialnym za przeżuwanie i tym, który zawiaduje wydalaniem. Ale, do jasnego gromu spuszczonego ręką Zeusa, poprawiać taką fabułę?
Dobra, odpuszczę tych bogów, pomyślałam po jakimś kwadransie. Achilles jak na razie jest fajny, co prawda przypomina amerykańskiego futbolistę. Może Petersen chce pokazać, że bohaterami i bez interwencji niebieskiej, tfu, olimpijskiej szarpią namiętności na iście grecką, epicką skalę. Może ta Helena okaże się pełna zniewalającego seksu, a Parys będzie modelowym okazem samca i wystarczy jedno spojrzenie, żeby hormony wylały się z ekranu, a widzom w kinie zrobiło się lirycznie. Może ten Agamemnon nie okaże się jednak panem z kryzysem wieku średniego. Może chociaż Achilles będzie faktycznie nieśmiertelny siłą talentu Brada Pitta. Albo sceny batalistyczne będą takie, że Władca Pierścieni okaże się przy nich filmem dla grzecznych dzieci.
Po następnym kwadransie zrobiłam to, co radził Dante wszystkim, którzy wstępowali. Porzuciłam wszelką nadzieję.
Troja jest filmem, który miał przewartościować pojęcie kina epickiego. Miał nam dać nową jakość. Miał być przełomem w kinie sandałowym, uczynić z niego na powrót gatunek hołubiony na ekranach, jak w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to Spartakus i Kleopatra (o Ben Hurze nie wspominając, bo oczywisty) święciły triumfy. Miał wreszcie dodać do eposu obraz, który zachwyci i przetrwa kolejne tysiące lat. Jedyne, co przewartościowuje i czemu nadaje nową jakość, to pojęcia nudy i niejakiej konfuzji.
Po pierwsze, bohaterowie. Nie do końca wiem, kto właściwie był głównym bohaterem oraz o co poszczególnym personom chodziło. Achilles? W końcu zagrał go Brad Pitt, skądinąd dobry aktor. Tyle tylko, że Achilles w jego wykonaniu robi cztery miny na krzyż powtarza dwa gesty, z czego jeden to wskazywanie jakiegoś celu wyciągniętą ręką dzierżącą coś ostrego, a drugi to cios z wyskoku. Ręka zaczyna irytować za trzecim razem, a powtarza się co najmniej piętnaście. Wszyscy dookoła twierdzą, że jest on wspaniałym wojownikiem - pewnie po to, żeby widz uwierzył. A do tego jeszcze jawi się wraz ze swymi Myrmidonami (szczepem greckim z Tessalii, którego Achilles był królem) jako zbir do wynajęcia, taki watażka stepowy, co to się na wyprawę łupieżczą wybrał.
Parys i Helena? Znów z ekranu płyną zapewnienia, że kochają się nad życie. I dobrze, że ktoś to powtarza, ponieważ Orlando Bloom i Diane Kruger są tak drewniani, że za diabła nie da się uwierzyć, iż jest to namiętność, która doprowadzi do upadku najwspanialszego miasta starożytności. Poza tym, skoro nie można było do roli Heleny zatrudnić naprawdę pięknej aktorki (pewnie wszystkie po przeczytaniu scenariusza powiedziały Po moim trupie zagram w tej szmirze), to może należało zaangażować taką, co potrafi grać? Orlando Bloom jest zdecydowanie ładniejszy od swej połowicy i dysponuje większa ilością aktorskich środków wyrazu, ale znacznie bardziej przekonują sceny jego tchórzostwa, niż namiętności.
Hektor? No dobrze, ten film ma jedną prawdziwą gwiazdę w roli pierwszoplanowej. Eric Bana (Hulk z Hulka i Hoot z Helikoptera w ogniu), jak cała reszta Australijskiej Mafii, potrafi grać i ma charyzmę. Jego Hektor jest świetnie zagrany, wiarygodny i pełnokrwisty. Nawet wtedy, kiedy mówi straszne amerykańskie bzdury.
I są jeszcze dwie perełki drugoplanowe: Priam Petera O'Toole i Odyseusz Seana Beana. Ale cała reszta? Agamemnon jest idiotą. Jak taki lider Samoobrony mógł podbić całą ówczesną Grecję pozostaje zagadką. Nasuwa się co prawda myśl o boskiej interwencji, ale wszak bogów nie ma. Tak samo zagadką pozostaje powód, dla którego Helena tak bardzo nie lubiła swojego męża, Menelaosa, gdyż jest to miły pan w wieku średnim, okrągły niczym baryłka wina, jowialny i sympatyczny. Dobrze, brat Agamemnona. Ale braci się w końcu nie wybiera.
Może chociaż, pomyślałam rozpaczliwie, wiercąc się w fotelu, sceny batalistyczne będą naprawdę genialne? Co prawda nie podniecają mnie one tak bardzo jak mężczyzn, co chyba zrozumiałe, ale lubię związany z nimi dreszczyk emocji. Uda im się czy się nie uda? Wbije mu miecz w oko czy nie wbije?
Niestety, nie ma na co patrzeć. Faceci w dziwacznych zbrojach z dużymi tarczami biegają niemrawo po ekranie. Ujęcia walki są chaotyczne, bałaganiarskie, źle zmontowane, a przede wszystkim źle nakręcone. Żadnych punktów kulminacyjnych, żadnego napięcia. Schemat: najpierw my im przyłożymy, potem oni nam. Najpierw ja ukatrupię mu kochanka, tfu, kuzyna (w końcu jesteśmy poprawni politycznie i nie wspominamy o tym, ze miłość platoniczna oznaczała miłość między mężczyzną a chłopcem), potem on mnie zaszlachtuje, a na końcu moja rodzina się zemści. To my teraz użyjemy fortelu i zrobimy was w konia, a potem złupimy i spalimy wasze miasto. Patrząc na sceny łupienia i pożaru Troi zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem ekipa Petersena nie dzieliła się planem z ekipą kręcącą Quo vadis, żeby było taniej. Dynamizm na tym samym poziomie.
No dobrze, w tym filmie są dwie świetne sceny. Dwie i pół. Pół to atak o brzasku i śmierć Patroklesa. Pierwsza cała to pojedynek Hektora i Achillesa. Majstersztyk. Druga to rozmowa Priama i Achillesa, kiedy król Troi przychodzi prosić o wydanie zwłok syna. W tych scenach czuje się Wielką Epikę. Są tam porządne emocje, takie, które omijają mózg i chwytają człowieka za serce. Gdyby cały film był taki, to rzeczywiście gniew Achillesa opiewałaby bogini, a raczej dziesiąta muza następne kilka tysięcy lat.
No i te wszystkie poprawki... Ja rozumiem, że można epos potraktować jako inspirację. Bracia Coen wzięli się za Odyseję i wyszło im Bracie, gdzie jesteś? Ale poprawianie Homera, żeby pasował do tego politycznie poprawnego (żadnego seksu, żadnych kobiecych cycków, a zamiast Murzynów i Azjatów armia Bułgarów) widowiska jest żenujące. Ciekawe, że ci, którzy strasznie głośni psioczyli na Jacksona, który poprawiał Tolkiena uważają, że poprawianie Homera w imię dynamiki scenariusza jest OK. Nie jest. To trochę tak, jakby Gibson w Pasji uznał, że Chrystusa nie ukrzyżuje, tylko utopi, bo tak jest dramatyczniej, Poncjusz Piłat powinien być kobietą, a liczbę apostołów zredukował do trzech, bo trudno imiona zapamiętać.
Pewnie bym się tego nie czepiała, podobnie jak nie czepiam się poprawek Jacksona, gdyby Troja okazała się filmem, który jest równie wielkim epickim dziełem jak Władca Pierścieni. Nie jest. Jest hollywoodzką superprodukcją wyreżyserowaną przez człowieka, który najwyraźniej nie umiał poradzić sobie ani z aktorami, ani z planem, ani z akcją.
Ale teraz przynajmniej wiem, dlaczego Wilbur chce się zabić. Pewnie już widział Troję.